Piernikowy zapach Świąt – felieton
Idą święta. Lat temu parę wstecz – o tej porze roku już można było to poczuć. Teraz już nie. Kiedyś o tej porze już ruszano na podboje sklepów, żeby zaopatrzyć się w potrzebne wiktuały niezbędne do przygotowania koniecznych na wigilijnym stole potraw. Potem – tuż przed świętami panie zabierały się za prace, które miały zapewnić rodzinie pełny stół smakowitości wszelakich.
Tak było kiedyś. Dziś nieliczni „szykują „ święta. Większość kupuje gotowe potrawy ograniczając wysiłek do ubrania choinki i podgrzania „ gotowców”. No – zostaje karp – już nie pływający w wannie i oczekujący na dzień ostateczny, ale pięknie wyfiletowany płat, który trzeba usmażyć.
Istnieje wciąż mniejszość społeczna, która tradycje ma w poważaniu i ona to pracowicie lepi uszka i pierogi, kisi barszcz i piecze makowce. Potem rodzina zasiada przy stole i zaczynają się święta.
Każdemu święta kojarzą się z czymś innym. Mnie zawsze będą się kojarzyć z piernikami. Piernikami mojej babci.
Dwa tygodnie przed pierwszą niedzielą adwentu – przychodził pierwszy sygnał, ze święta – tuż, tuż, bo wtedy zaczyniało się ciasto na pierniki. Babcia przynosiła ze strychu drewniana dzieżę wydłubaną z jednego kawałka drewna, dokładnie ja szorowała i suszyła na płycie węglowego pieca. Potem trzeba było w moździerzu utłuc na miazgę wszystkie przyprawy – goździki, cynamon i całą resztę. Trwało to dość długo, a żeby tłuczone ingrediencje nie wyskakiwały – moździerz owijało się ściereczką. Co jakiś czas sprawdzało się czy mają właściwą konsystencję. Jak już wszystko było gotowe – do dzieży wsypywało się mąkę, wlewało miód, przyprawy i co tam jeszcze i wyrabiało się ciasto. Ręcznie. Miksery już były w użyciu co prawda, ale babcia żadnych takich nie uznawała. Ciasto na babkę tez ucierała pałką w makutrze, bo – według niej – tak było prawidłowo. To piernikowe ciasto pachniało tak jak już nigdy nic na świecie! Dzieżę z ciastem wynosiło się do spiżarni, gdzie dojrzewało do świąt. Na dwa, trzy dni przed wigilią piekło się pierniki. Już upieczone wykładało się na stolnicę i dekorowało lukrem wcześniej starannie utartym w makutrze. Rozlewało do miseczek i dodawało barwników, ale nie tak zwanych – spożywczych – ale przyrządzonych samemu. Różowy był z wywaru buraczanego, zielony – z suszonej pokrzywy i tak dalej. Mokry lukier posypywało się posiekaną skórką pomarańczową, żurawiną, makiem i orzechami. No i takie piękne i smakowite czekały świąt – część była do zjedzenia a część do powieszenia na choinkę. Te pierniki babcia nazywała – całuski.
Wtedy pachniała i choinka i pierniki. Dziś choinki – wyglądają, a pierniki – no cóż – smakują, ale na pewno nie tak jak te babcine i nie pachną jak tamte…
To tyle w kwestii świąt – dziś są takie jak cały świat wokół nas – pośpieszne. Kupione gotowe święta zamiast babcinych całusków….
Róża Stolarczyk